Legendy górznieńskie
Górzno jest malowniczo położone wśród wzgórz, jezior, lasów i pól. Gdzieżby piękniejszej szukać krainy! Ludzie od wieków zamieszkują te tereny, najpierw wycinali lasy, uprawiali pola, łowili ryby, budowali miasteczko i okoliczne wsie. I od wieków przedziwne opowieści o okolicy opowiadali, o których my również tu napomknąć dziś chcemy.
Są opowieści znane jak ta o Topielcu znad jeziora czy Czarnym Kocie z Fiałek. Znajdziecie je w wielu miejscach. My wam zaś dzisiaj chcemy opowiedzieć te mniej znane. Zamknijcie zatem oczy i obudźcie wyobraźnię.
Rozejrzyjcie się dookoła. Jesteśmy na Rynku, w samym sercu Górzna. Widzicie w głębi kościół, ale dawno, dawno temu tuż przy wejściu do parku, niedaleko poczty, na szczycie skarpy stał drewniany kościółek pod wezwaniem św. Anny. Piękny stąd widok roznosił się na okoliczne wzgórza i jezioro.
Pewnej letniej nocy zerwała się straszliwa burza. Drzewa zginały się szarpane wiatrem, deszcz z wielkim impetem uderzał o wysuszoną ziemię. I wtedy – piorun uderzył w świątynię. Ogień szybko zaczął trawić ściany, połykał dach, wgryzał się w dzwonnicę. Wiatr nieprzerwanie duł. I nagle z walącej się konstrukcji wypadł dzwon i ze stromej skarpy stoczył się wprost w odmęty jeziora.
Ludzie szukali go, próbowali wyłowić, a on czasami plątał się w sieci rybackie. Jednak nie można było go wyciągnąć. Stawał się jakby cięższy, sieć się rwała, lina pękała i dzwon ponownie znikał pod powierzchnią wody. Mówiono, że może wyłowić go jedynie człowiek nieskalany grzechem.
Niektórzy opowiadają, że w końcu znalazł się śmiałek o czystym sercu i on wypłynął po dzwon. Ksiądz na brzegu odprawił stosowne modlitwy, a ludzie śpiewali psalmy i odmawiali litanie. Śmiałek mocował się i ciągnął już dzwon w stronę brzegu i wtedy ponownie zerwała się lina… Dzwon leży do dziś na dnie jeziora. Można usłyszeć jego bicie raz w roku, podobno w wielkanocny poranek.
Na miejscu kościoła stoi po dziś dzień drewniany krzyż. Możecie usiąść koło niego, podumać, a potem zejść schodami na dół, w stronę parku. Drzewa schłodzą nas w upalną pogodę, a i przed deszczem ochronią.
Na dole miniecie kamienną grotę, a tuż za nią wybija źródełko ze zbocza. I o tym właśnie ruczaju teraz chcemy wam opowiedzieć.
Przed wieloma wiekami żyła w Górznie biedna wdowa z trójką niewidomych dzieci. Wędrowała często po okolicznych łąkach, by znaleźć zioła, które mogłyby przywrócić wzrok jej dziatkom. I tak zdrożona przysiadła nieopodal wzgórza i zasnęła utulona szumem drzew. Przyśniła jej się Najświętsza Panienka. Powiedziała, że ma w to miejsce wrócić z dziećmi, bowiem woda ze źródełka uzdrowi jej potomstwo.
Kobieta ocknęła się, przetarła oczy, rozejrzała się i zobaczyła, że tuż za nią powolutku, kropelka za kropelką płynie woda, która zamienia się w niewielki strumyk niknący w trawie. Wdowa zrobiła wszystko to, co jej Matka Boża przykazała. Dziatkom oczy obmyła i zdarzył się cud! Dzieci zaczęły widzieć. O Najjaśniejsza Panienko, niechaj Ci będą dzięki! Źródełku nadano nazwę LEW, bo uznano, iż siła w tym nazwaniu oddaje życiodajne właściwości wody, która nie tylko orzeźwia, ale także dodaje sił i leczy choroby oczu. I płynie tam ono do dziś, kto chce niechaj szybko sprawdzić pójdzie.
Pomiędzy dwoma wzgórzami zwanymi Bocieniec i Kopiec biegnie droga do lasu w kierunku plaży nad jeziorem, a dalej do Czarnego Bryńska. Przechodzicie wtedy przez mostek na rzece Kaliczce, co ją ludzie dzisiaj Górzanką zwą. A rzeczka ta łączy dwa jeziora Młyńskie i Górznieńskie. Jak się dobrze przyjrzycie, to ruiny młyna wodnego w chaszczach dostrzeżecie.
Ludzie powiadają, że w czasie pełni księżyca, gdy na zegarze wybije północ, w blasku poświaty na moście pojawia się postać w czarnym kapeluszu w równie czarną pelerynę owinięta. W ręce bierze skrzypce i najsmutniejsze melodie zaczyna wygrywać, takie po których serce łka i w głowie mieszać się zaczyna. Spóźnieni podróżni tracą wtedy orientację, zjeżdżają do rowu, pękają im ośki w wozach i już wypadek gotowy! Albo nagle zawracają i zamiast do celu dotrzeć błąkają się potem po lesie do świtania. Albo zapominają do kogo jechali i zdziwieni rozglądają się dokoła, by zrozumieć, gdzie są.
Powiadają, że to duch nieszczęśliwie zakochanego skrzypka, którego porzuciła dziewczyna i ten z rozpaczy rzucił się w toń jeziora. Inni mówią, że tę muzykę przepełnioną żalem słyszą tylko ludzie niegodziwi. Wiemy jedno, uważajcie na moście i rozglądajcie się ostrożnie, by nie zgubić drogi.
Leśnymi dukatami, posiłkując się dokładną mapą możecie dotrzeć do Wądzewni. To malownicze jezioro ukryte w wiekowym, grądowym lesie. Znajdziecie tu trzcinę pospolitą, pałkę jeżówkę, paprocie i inne rośliny zielne. Usłyszycie śpiew trzciniaka, stukanie dzięcioła, a nocą pohukiwanie sowy. W trawie skrywa się płochliwa jaszczurka, a na kamieniach wygrzewa zaskroniec. Jeśli sprzyja wam szczęście to zobaczycie dorodnego jelenia. Wsłuchajcie się w szum lasu i wtopcie w przyrodę!
A teraz posłuchajcie naszej opowieści: Dawno, dawno temu nie było tutaj żadnego jeziora tylko las, a w nim mniejsze i większe polanki, świetliste oazy w ciemnej gęstwinie drzew. Ludzie przychodzili tu zbierać jagody, poziomki i maliny, a czasami wypasali zwierzęta, jak swoich łąk nie mieli.
Mieszkała niedaleko dziewczyna, nikt nie pamięta jej imienia, lecz wiadomo, że była z rodu bogatego. Przychodziła czasami do lasu zbierać owoce, by pysznymi deserami gości móc uraczyć. Właśnie na tej polanie, na której dzisiaj zobaczycie jezioro, pasał swoje bydełko młodzian, którego imienia również najstarsi nie znają. Mówią, że był ubogi i dlatego tak głęboko w las za pożywieniem dla zwierząt wędrować musiał.
To było tego gorącego lata, podczas którego garściami jagody, poziomki i maliny można było zbierać, a trawa bujna wyrosła nad podziw. Dziewczyna przychodziła na polankę i młodzian tam pasał swoje bydełko. Spojrzeli na siebie i wiedzieli, że po mogilny krzyż razem chcą spędzić życie. To się dzisiaj miłość od pierwszego wejrzenia nazywa, oni przysięgli sobie miłość po grób.
Spotykali się najpierw potajemnie, lecz nadszedł czas, by rodziców o błogosławieństwo poprosić. Łączyła ich miłość, lecz dzieliło pochodzenie. Rodzice dziewczyny nie dali jej przyzwolenia na ślub z biednym młodzieńcem. Zakazali spotkań w lesie. Kiedy widziano ich po raz ostatni piękna dziewczyna płakała nad swoją dolą, żałośnie i długo. Powiadają, że z jej łez właśnie powstało jezioro Wądzewnia. Zapytacie, co się z nimi stało? Ano nie wiadomo do końca. Kiedy jednak spojrzycie na taflę jeziora i konary drzew splatające się w miłosnym uścisku, odnajdziecie tam wiecznych kochanków, których imiona przeminęły, lecz historia została.
Kolejne historie zabiorą Was do lasu, gdzie napotkać można miejsca o różnych nazwach. A to Falk, a to Gać, a to Kozie Błotko. Zatrzymajmy się na chwilę w tym ostatnim miejscu. Była to niegdyś leśna osada pośród bagien i mokradeł. Ludzie żyli tam skromnie zajmując się wyrębem lasu. Mieli zwykle kilka kóz, bo tylko one w zaroślach znajdowały wystarczającą ilość pożywienia.
Ludzie powiadają, że na bagnach pojawiały się od najdawniejszych czasów tajemnicze ogniki, które wciągały w swoje odmęty ludzi i zwierzęta. Kto tylko je dostrzegł nie mógł wyzwolić spod ich mocy i wchodził w moczary coraz głębiej i głębiej. Ileż to istnień ludzkich one pochłonęły!
A o Diabelcu słyszeliście? I tam mieszkali ludzie, niektórzy mówią, że i młyn tam stał, by do Górzna nie trzeba było wozić zboża. A więc w tymże Diabelcu, co pewnie inaczej się kiedyś nazywał wam opowiemy. A było to tak... Młynarzowa w konszachty z diabłem weszła, co pod postacią eleganta w kontuszu i futrzanej czapie spod której rogi wystawały wieczorami się przechadzał. Podobnież, mawiają najstarsi, mężem – młynarzem już nieco znużona, uciechom z owym nieznajomym się oddawała. A tymczasem w domach zaczęły dziać się dziwne rzeczy. A to ciasto chlebowe gospodyniom w dzieżach nie rosło i zakwas kisł. A to ognia w piecach nie dało się wygasić. A to brakowało wody w studniach. A to ludzie i zwierzęta w gospodarstwach chorowali. Młynarz nie mogąc żony na małżeńską drogę sprowadzić oszalał i widziano go, jak latem saniami zaprzężonymi w konie leśne dukty przemierzał. Młyn i inne gospodarstwa podupadły, wieś w końcu wymarła. A Młynarzowa? Pewnie z diabłem po piekle hula. Dzisiaj pozostało kilka kamieni po budynkach, a na jednym z nich jest odbity ślad diablego kopyta. Od tego czasu też miejsce Diabelcem się zowie i przez mieszkańców jest omijane szerokim łukiem.
Na zakończenie naszych opowieści mamy dla was jeszcze dwie legendy o krzyżach, czerwonym i zielonym.
Czerwony krzyż stoi w sercu lasu, gdzie królują zwierzęta. W tym miejscu ukrytym przed ludzkim wzrokiem kłusownicy mierzyli do figurki Chrystusa na krzyżu. Wierzono, że tam gdzie trafi kula, w to miejsce kłusownicy zwierza trafiać będą.
Był ostatni dzień grudnia 1859 r., kiedy to Mateusz Płachta starym zwyczajem celował w krzyż. Strzelił prościutko w lewy bok figurki. I wtedy, ku jego przerażeniu, krew płynąć zaczęła. Kłusownik padł na twarz i leżał tak w modlitwie pogrążony do Nowego Roku. Do domu wrócił zupełnie odnowiony. Porzucił kłusownictwo i jak podaje wieść, został pustelnikiem i w samotni osiadł.
Nieco bliżej Górzna znajdziecie krzyż zielony leżący przy drodze do Czarnego Bryńska. To tutaj spotykał się Józek, pomocnik młynarza, z Anulą - młynarzową córką z młyna Wapionka. Ojciec, już wtedy wdowiec, samotnie wychowywał córkę i chciał ją dobrze wydać za mąż. Gdy tylko dowiedział się potajemnych schadzkach pod krzyżem postanowił surowo rozprawić się z chłopakiem.
Anula jak zwykle czekała przy krzyżu, lecz Józek nie przychodził. Zrywała kwiatki, śpiewała piosneczki. Gdyby tylko wiedziała, że młynarz wyłupił chłopakowi oczy, by ten nie spoglądał więcej na jego córkę! Zrozpaczony i ociemniały Józek nie mógł odnaleźć drogi do ukochanej, a ona z tego czekania zamieniała się w bluszcz oplatający krzyż. I do dzisiaj czeka.
Jak widzicie opowieści tutaj u nas wiele. Możemy je snuć tak dalej i dalej. Posłuchajcie i wokół was, co ludzie powiadają, by dalej opowiadać to waszym dzieciom i wnukom, jako i my czynimy.
Tekst opracowany przez Agnieszkę Drelich-Magdziak)